Kiedy ostatni raz go widziałam, miał na sobie niebieską koszulkę z diabłem tasmańskim i małą plamką po herbacie, którą pił tego ranka. Poprzedniego wieczoru zabrał mnie na koncert happysad, bo grali niedaleko, a wiedział jak bardzo lubię ten zespół. Doskonale pamiętam, że sam nie przepadał za ich muzyką, a mimo to - poszedł tam ze mną. Cierpliwie znosił moją uciechę, śpiewanie każdej piosenki z wokalistą i deptanie mu po nogach, gdy wraz z innymi fanami skakałam do rytmu. W pewnym momencie, podczas gdy ja machałam głową, podśpiewując głośno, on chwycił mnie za rękę i odwrócił w swoją stronę.
- Kocham Cię.
To właśnie tam. pośród tylu innych ludzi, gdy wokalista wyśpiewywał na scenie kolejne frazy mojej ulubionej piosenki: Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty. To też nie diabeł rogaty. Ani miłość, kiedy jedno płacze, a drugie po nim skacze. Miłość to żaden film w żadnym kinie, ani róże, ani całusy małe, duże. Ale miłość - kiedy jedno spada w dół, drugie ciągnie je ku górze. Ja słyszałam tylko jego, gdy wykrzyczał mi to do ucha i zaplątana w niego, stanęłam na palcach, by ucałować jego usta. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam o tym, jakie ważne są słowa, i że powinnam mu powiedzieć, że ja jego także. Wiem przecież, że ludzie czasem przykładają ogromną wagę do słów, choćby tych najbanalniejszych i może był jednym z nich, więc czekał, aż odwzajemnię wyznanie. A ja? Ja przecież nigdy nie zwracałam uwagi na konwenanse i nie powiedziałam tego. Byłam pewna, że wiedział. Wiedział, że ja także, że najbardziej. Chciała mu to pokazać, bo nie potrafiłam powiedzieć. Nie byłam dobra w takich rzeczach, gubiłam się w słowach, dreptałam w miejscu.
Po koncercie zabrał mnie do siebie. Wynajmował pokój u znajomych. Odkąd odciął się od rodziny (a może to oni odcięli się od niego?) żył na własny rachunek, pracując u miejscowego mechanika. To była kolejna rzecz, którą imponował mi, ówczesnej dziewiętnastolatce, która jedyne co miała na własność to nieduży pokój z łazienką i lokatorów w postaci rodziców, młodszego brata i kota. Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi ściągnął mi kurtkę z ramion, a zaraz potem na podłodze znalazła się cała reszta naszych ubrań. Przez całą noc już ani razu nie usłyszałam tego wyświechtanego kocham Cię, ale wcale nie było mi ono potrzebne, bo żaden facet nie trzymał mnie w ramionach tak, jak robił to on - jakby z obawą, że zaraz mu umknę, rozpłynę się w niebycie, że już mnie nie będzie. Żaden nie pofatygował się, żeby przenieść mi śniadanie do łóżka. Co więcej, żaden nie zniknął w tak spektakularny i niespodziewany sposób, jak on, zostawiając mi tylko tę wspólną noc i wspomnienie małej plamki na koszulce.
A dziś, nawet nie chcesz mi się przyśnić, nucę pod nosem razem z Osiecką.
__________________________________________________________________
__________________________________________________________________
Miało nie być tak ckliwie, a wyszło jak zwykle. W następnych postach postaram się nie rozsiewać tak słodyczy na lewo i prawo, naprawdę. Na początku trochę się wytłumaczę. To opowiadanie to mój powrót na scenę blogową po ponad dwóch latach przerwy i zdaję sobie sprawę, że pewnie będę się potykać, popełniać błędy, ale ta historia kiełkowała we mnie już od kilku tygodni, choć dopiero teraz zaczyna nabierać konkretnych kształtów, więc mam nadzieję, że wybaczycie mi potknięcia, ponieważ czuję, że muszę pisać i byłabym szczęśliwa, gdyby znalazło się choć parę duszyczek, którym ta historia przypadnie do gustu. Polecam także zajrzeć do zakładki "bohaterowie", ponieważ wydaje mi się, że to pomoże wam wkroczyć w świat uchylonych drzwi.
To chyba wszystko na dzisiaj. Postaram się pisać regularnie, ale w październiku zaczęłam studia, więc z tym pewnie będzie różnie. W każdym razie - dziękuję i do usłyszenia niebawem! :)