czwartek, 29 października 2015

Pierwszy

SŁABOŚCI

Ty żadnej
Ja miałem jedną:
Kochałem. *

Wiatr targa moimi rozpuszczonymi włosami i podwiewa kwiecistą sukienkę - jedyną, jaką miałam, która nadawałaby się na tak specjalną okazję. Wiem już, czuję w kościach, że zima w tym roku przyjdzie wcześniej. Zaskoczy nas w połowie przygotowań i nawet nie zapyta o zdanie, czy jej chcemy. Takich pytań nigdy nie zadaje ktoś, kto mógłby otrzymać przeczącą odpowiedź. 
Za mną rozlegają się pośpieszne kroki. 
Filip ma dwadzieścia pięć lat i w tamtym roku skończył prawo, później obronił magisterkę na piątkę i jeszcze w wakacje zaczął pracę u swojego wuja, szanowanego adwokata. Ma prawie dwa metry wzrostu, blond włosy i mnóstwo innych zalet. Mojej mamie najbardziej podoba się jego status społeczny, oczywiście. Filip jest odpowiedzialny, poważny, szczery, szarmancki i jest zawsze, ale to zawsze punktualny. W tym wszystkim jest naturalnie całkowitym przeciwieństwem mnie - wiecznie spóźnionej i roztargnionej studentki, która nigdy nic nie może znaleźć, nie mówiąc już o jakimkolwiek porządku w notatkach, a tym bardziej w życiu. I jeszcze te niebieskie włosy, tak niewłaściwe dla dorosłej dziewuchy, która powinna wreszcie spoważnieć, wziąć właśnie to swoje życie we te drobne ręce i raz na zawsze coś z nim zrobić. Tak przecież nie można - obijać się o ściany, przemykać przez życie, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej. A ja przecież zawsze kochałam podróże, bycie w drodze. Konieczność zatrzymania się boli. Nie chcę już cierpieć.
Filip jest też moim chłopakiem, chociaż ja nigdy nie określam go tym mianem, za to on siebie samego - nadzwyczaj często. 
Odwracam się w momencie, gdy wypowiada moje imię i czekam, aż do mnie podejdzie. Wyciąga dłoń w moją stronę, a ja spoglądam na nią, jak za każdym razem i wiem, że on czuje się teraz nieswojo, więc czym prędzej splatam nasze palce. Na jego twarzy pojawia się uśmiech i oddycha cicho, jakby z ulgą, że znów udało się mnie oswoić, że nie pogryzłam, nie podrapałam. 
– Gotowa? – pyta, kierując się, a przy okazji również mnie, w stronę klubu, gdzie zebrała się nasza paczka, by uczcić moje dwudzieste trzecie urodziny. Nie powinnam o tym wiedzieć, ale po długiej i zaciętej wymianie zdań, kiedy w końcu oznajmiłam stanowczo, że nigdzie nie pójdę, dopóki nie dowiem się, o co chodzi, Filip wreszcie skapitulował. – Przynajmniej postaraj się wyglądać na zaskoczoną, dobrze?
Wcale nie mam ochoty tam wchodzić, świętować kolejnego minionego roku, śmiać się, popijać drinków i udawać, że świetnie się bawię. A mimo to - kiwam głową i wchodzę razem z nim do środka. 
Mam już dwadzieścia trzy lata, ale wcale nie czuję się starsza. Ani mądrzejsza czy bardziej doświadczona, jeśli chodzi o ścisłość. Nic nie zmieniło się od wczoraj, kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i nie rozumiem tej ekscytacji. Świat próbuje mi wmówić, że to takie cudowne, bo jestem starsza o kolejny rok, a ja tymczasem mam ochotę zapytać - o co wam wszystkim chodzi? Co w tym takiego cudownego? Wagon, który trafił mi się zaraz po narodzinach pędzi coraz szybciej, a ja nawet nie wiem, co jest celem mojej podróży. W dodatku czuję znajome drżenie, podświadome niepokoje i lęki, jakbym miała się za chwilę wykoleić, ale nie robię nic, żeby temu zapobiec. To wcale nie jest cudowne. 
Pierwsze, co dociera do moich uszy, gdy już jesteśmy w środku, to głośna muzyka z rodzaju tych, której nie lubię i nie rozumiem, jak można przy niej tańczyć. Chyba, żeby tańcem nazwać nieporadne kiwanie się na wszystkie strony albo ocieranie o siebie nawzajem. 
Docieramy do stolika i niemal od razu wpadam w czyjeś ramiona, które otaczają mnie ze wszystkich stron, aż zaczynam rozumieć co musi czuć osoba cierpiąca na klaustrofobie  i znajdująca się w  małym, zamkniętym pomieszczeniu. Chciałabym się odsunąć, wyznaczyć granicę i schować za nią, ale nie mogę, więc poklepuję co poniektórych po plecach, wysłuchując natłoku słów, mających ułożyć się w listę życzeń z okazji moich urodzin. 
 Kochana!  krzyczy Blanka i nie wiem czemu, ale chwyta mnie za ramiona potrząsając nimi, najpewniej w geście już wcześniej wspomnianej ekscytacji.  Życzę Ci przede wszystkim mnóstwa szalonych wieczorów, spełnienia w życiu i żebyś zrobiła karierę, bo przecież wiesz, że to jest najważniejsze! Tak, tak, właśnie to, żadna tam miłość, badziewne uczucie!  Mówi tak, ponieważ sama całkiem niedawno przeżyła zawód miłosny, kiedy to Bartek (kątem oka widzę jak obejmuje on szczupłą blondynkę, którą kojarzę z uczelni) po trzech latach związku stwierdził, że to nie jest to. Blanka rzuciła się wtedy w wir pracy i szybko doszła do wniosku, że miłość jest przereklamowana, a prawdziwym uczuciem można pałać co najwyżej do pieniędzy i sukcesu. Amen. 
Ledwo Blanka kończy mówić, ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, odwracając w swoją stronę. Spoglądam na uśmiechniętą twarz Aleksa, naszego romantyka, wielbiciela twórczości Słowackiego i chłopaka, który wierzy w pokrewieństwo dusz i miłość od pierwszego wejrzenia, przy czym zakochuje się średnio co miesiąc, za każdym razem jednakowo cierpiąc i szukając ukojenia w poezji. Jego wiersze są zazwyczaj niezrozumiałym dla motłochu bełkotem, składanym na poczet ofiarny niespełnionej miłości. 
 Nie słuchaj tej hipokrytki, Jagódko!  mówi do mnie, choć tyle razy zwracałam  mu uwagę, że nie podoba mi się, gdy zwraca się do mnie jak do dziecka, poddając procesowi słynnego upupienia. – W życiu najważniejsza jest miłość i to jej przede wszystkim Ci życzę. Ale może nie muszę, bo najwyraźniej miłość już znalazłaś.
Patrzy ponad moją głową na Filipa i wyobrażam sobie, że wymieniają znaczące uśmiechy. Ja także próbuję się uśmiechnąć, ale moje usta formują się w coś, co bliższe jest grymasowi niż uśmiechowi. 
Wydaje im się, że Filip musi być moją miłością, bo jest idealnym kandydatem na partnera, a ja z pewnością to dostrzegam i złowiwszy raz taką partię, będę się jej trzymać kurczowo. Wkraczając w związek przestałam egzystować jako odrębna jednostka, a stałam się jedynie elementem duetu, w dodatku tym mniej istotnym - zawsze filip z Jagodą.  Filip z Jagodą są zaproszeni na obiad, Filip z Jagodą idą dziś do baru. A ja wcale nie potrzebowałam dublera. 
Marcel by o tym wiedział.

~

Podobno najważniejsze są osiemnaste urodziny, bo stanowią swoiste wkroczenie w dorosłość, przeistoczenie się z poczwarki w motyla. Bzdura. Dla mnie zawsze były i będą najistotniejsze dziewiętnaste urodziny - jedyne, jakie spędziłam z nim. To było kilka miesięcy przed zniknięciem Marcela. Zerwał mnie wtedy o czwartej nad ranem i byłam okropnie zła, kiedy kazał mi się ubrać i pakować do samochodu, bez słowa wyjaśnienia. Wykłócałam się z nim przez 15 minut, a później nie odzywałam przez całą drogę. Marcel za to paplał nieustannie, zupełnie nie zwracając uwagi na moje wymowne milczenie. Okazało się, że jechaliśmy prawie dwie godziny tylko po to, abym mogła zobaczyć miejsce, które odkrył wracając w Warszawy, zmuszony zatrzymać się i wykonać telefon. Nie mógł złapać zasięgu i zagłębiał się coraz bardziej w las, aż w końcu dotarł do tej polany. To właśnie tam zastał nas wschód słońca. Marcel chciał, abym go zobaczyła, bo wciąż pamiętał moje słowa, odnośnie tego, iż uważam takie gesty za kiczowate. Uświadomił mi wtedy, że nie wszystkie takie są, że wschód słońca ma w sobie coś kojącego, coś ludzkiego - wyłania się zza horyzontu, porzucając schronienie, które tuliło je i kołysało, podczas gdy świat był w objęciach nocy. Oczywiście, nie powiedziałam mu tego, a w drodze powrotnej śmiałam się z tej całej romantycznej otoczki, dobrej dla zakochanej parki, ale wyjątkowo zabawnej dla nas - dwójki przyjaciół.
 Masz już 19 lat, Jagoda. Co z tym zrobisz?  zapytał mnie, gdy już byliśmy przed moim domem. 
To było dobre pytanie, właściwe. W dodatku takie, na które nie miałam żadnej odpowiedzi. Odwróciłam więc głowę w jego stronę, posyłając mu nierozumiejące spojrzenie. Ale wiedziałam, o co mu chodzi. Wiedziałam, ale zgrywałam idiotkę, bo tak było łatwiej, bezpieczniej. Nie trzeba było zapuszczać się w nieznane rejony, z których mogło nie być już wyjścia. 
 Przecież wiesz  rzuciłam więc luźno, uśmiechając się pod nosem.  Zamierzam zdać maturę, pójdę na studia, a później...
 Wiesz, że nie o to mi chodzi, Jagoda  przerwał mi ostro, ściszając radio, w którym śpiewał właśnie Piotr Rogucki o tym, że ona chciała mieć go w domu na jesień. 
Milczałam przez dłuższą chwilę, w naiwnym przekonaniu, że wycofa się z tego pytania, roześmieje głośno, albo powie, że musi już jechać. On jednak wpatrywał się we mnie, jakby od mojej odpowiedzi miało zależeć wszystko. 
 Chcę żyć. Po prostu żyć, Marcel. Tylko tyle.  Czułam, jakbym z tymi słowa stawała się lżejsza. 
Uśmiechnął się, jakby domyślał się czegoś, o czym ja nie miałam pojęcia i w tamtym momencie byłam na niego zła - przede wszystkim za to, że zmusił mnie do przyznania - choć nie bezpośrednio, oboje potrafiliśmy czytać między wierszami -  że moje życie tak naprawdę nie zależało ode mnie i cały czas odgrywałam swoją rolę, ale zgodnie z czyimś scenariuszem. 
Bez słowa więc wypadłam z samochodu, trzaskając drzwiczkami i gdzieś w drodze między furtką a werandą naprawdę miałam nadzieję, że usłyszę szybkie kroki za sobą, ale on odjechał z piskiem opon, zostawiając mnie z prawdą, której wcale nie chciałam znać. 


~

I kiedy kończą się życzenia, a pojawia tort i pochylam się, by zdmuchnąć świeczki, nie muszę się zastanawiać nad życzeniem. Nie potrzebuję statecznego mężczyzny z pensją ponad dziesięć tysięcy na miesiąc, ani domu z ogródkiem, bo jedyną roślinką jaką potrafię się zająć tak, aby nie umarła jest kaktus. I wcale nie chcę mieć gromadki dzieci, latających po salonie i wystukujących bosymi nogami rytm na drewnianej podłodze pięknego domu, jaki z pewnością bym miała. Nie potrzebuję szumnej kariery dziennikarki, kolejnych artykułów, pojawiania się w telewizji i uśmiechania do kamery. 
Podnoszę wzrok i napotykam spojrzenie Martyny - jedynej osoby w klubie, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, o czym myślę. Bo, oprócz Marcela, tylko ona mogła czytać we mnie niczym w otwartej księdze. Tak było od momentu, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy tylko po to, by uwierzyć, że określenia bratnia dusza nie jest zupełnie wyssane z palca. Martyna wypowiada bezgłośnie kilka słów, a ja w odpowiedzi kiwam głową. Ona wie. Wydaje mi się, że wiedziała zawsze, jeszcze zanim ja zrozumiałam wiele rzeczy. 
Martynę spotkałam na zakręcie mojego życia. Ona stała na jego środku, nie mogąc ruszyć z miejsca, podczas gdy ja pędziłam na łeb, na szyję, byleby tylko odciąć się od tego co zostawiałam za sobą, odciąć się od wszystkich bolesnych słów i jego nieobecności. Wpadłyśmy na siebie niespodziewanie, odnajdując jednak wspólny tor i nieprzerwanie po nim krocząc. Czasem znikałyśmy na własnych rozwidleniach, ale najważniejsze było to, że wciąż potrafiłyśmy się odnaleźć. 
Nie dziwię się zatem, że Martyna widzi wszystko to, co ja tak bardzo boję się pokazać. I wie doskonale, o czym będę myślała zdmuchując wszystkie dwadzieścia trzy świeczki na torcie urodzinowym.
Pragnę tylko jednej rzeczy. Mam tylko jedno marzenie. To jest moje życzenie. 

Chcę, żeby wrócił. 



__________________________________________________________________

* jest to wiersz Bertolta Brechta  Słabości 

Ten rozdział jest krótki i z pewnością daleko mu do tego, aby określić go mianem 'dobrego', ale moim głównym celem zamieszczenia go (i wydaje mi się, że ten cel osiągnęłam) było przede wszystkim przybliżenie wam kilku postaci, które zagrzeją nieco miejsca w tej historii i swoiste wprowadzenie was w fabułę, stąd też brak jako takiej akcji właściwej. W każdym razie ogromnie dziękuję za te nieliczne komentarze pod prologiem, jest mi bardzo miło, że ktoś zainteresował się tą historią. 
Ściskam was wszystkich mocno.